facebook

poniedziałek, 21 maja 2012

(Nie)Wymarzony Finał

(Nie)Wymarzony Finał


W sobotę 19 maja na Allianz Arena w Monachium, odbyło się najważniejsze spotkanie tego roku dla europejskich klubów. Ten upragniony przez wszystkie osoby związane z futbolem spektakl, tworzyły zespoły: grający w roli gospodarza Bayern Monachium oraz londyńska Chelsea. Obaj finaliści pokonali dwie europejskie i hiszpańskie potęgi, czyli Real i Barcelonę. 




Dla postronnych kibiców to właśnie "Gran Derbi" byłoby wymarzonym, a jednocześnie bardzo realnym (bo typowanym przez bukmacherów), spotkaniem na miarę finału Ligi Mistrzów. Dwa kluby nie mające sobie równych i bijące wszelkie rekordy we własnej lidze, miały spotkać się w Niemczech, na udeptanej i neutralnej ziemi, aby stoczyć ostateczny pojedynek o prymat najlepszej drużyny w Europie. Tak się jednak nie stało. Bayern i Chelsea wbrew wszystkim zapowiedziom, statystykom, oraz -  w przypadku Chelsea - nieciekawej dla oka gry, znalazły sposoby na pokonanie odpowiednio: "Galacticos" i legendarnej Barcelony. Ale czy jeśli toczy się walka o taki prestiż i wielkie pieniądze to czy cel nie uświęca środków? Każdy na swój sposób dąży do spełnienia marzeń - sposoby z Londynu i Monachium przyniosły pożądany efekt. Ale dlaczego sposób Chelsea na Ligę Mistrzów był lepszy?


Sposób Chelsea: kontry i skuteczność

Droga Chelsea do Monachium była kręta i zaskakująca, ale z pewnością dała kibicom mnóstwo emocji. Zdecydowanie nie można powiedzieć, że "The Blues" trafili do grupy śmierci - w grupie E spotkali bowiem Valencię, Genk oraz Bayer Leverkusen. Zespół z Londynu grał w kratkę - po łomocie sprawionym Genk u siebie 5-0 potrafił kolejno: zremisować z Belgami na wyjeździe, przegrać z Bayerem w Leverkusen, żeby następnie wygrać u siebie z Valencią 3-0. Pomimo wahań formy całego zespołu, prowadzonego jeszcze wtedy przez Andre Villasa-Boasa, Chelsea zajęła pierwsze miejsce w grupie i trafiła w fazie play-off na Napoli.

Jeśli można byłoby porównać rozgrywki grupowe Chelsea do huśtawki, to już faza play-off to istny rollercoaster. Przegrana w 1/8 finału na wyjeździe z Napoli  3:1 nie dawała większych szans na awans do dalszej fazy rozgrywek. Ponadto zespół sypał się od środka - posiadał katastrofalną serię 12. spotkań bez zwycięstwa , a 35-letni szkoleniowiec z Portugalii nie umiał wykrzesać w zawodnikach woli zwycięstwa. Roman Abramowicz musiał zareagować i zwolnił Portugalczyka, a na jego miejsce raczej jedynie w ramach dokończenia sezonu, a nie walki o wyższe cele, zatrudnił dotychczasowego asystenta Roberto Di Matteo. 

Od tej pory Chelsea dostała wiatru w żagle, zwłaszcza w europejskich rozgrywkach. Efekt "nowej miotły" podziałał na piłkarzy mobilizująco i w niezłym stylu pokonali silne Napoli, awansując do ćwierćfinału dzięki bramce w 105. minucie Bronislava Ivanovicia - moim zdaniem najlepszego obrońcę Chelsea w tym sezonie. Następnym przystankiem w drodze do finału, była Benfica. Drużyna z Lizbony postawiła trudne warunki i na własnym stadionie pokazywała zdecydowanie efektowniejszą piłkę od Chelsea - ładna i składna gra, dużo zawodników podłączających się do akcji ofensywnych. Jednak to Londyńczycy strzelili jedyną bramkę meczu. Podobnie wyglądała sytuacja w rewanżowym spotkaniu - Lampard strzelił bramkę z karnego, ale to Benfica prowadziła grę. Od 40 minuty musiała radzić sobie w dziesiątkę, a mimo to zdołała strzelił wyrównującego gola i walczyła do 90minuty. Jednak kolejny raz Chelsea dobiło przeciwną drużynę kontrą, a katem okazał się znienawidzony przez kibiców Benfiki Raul Meireles. Przez szarpaną i defensywną grę, większość uważała, że Chelsea najzwyczajniej nie zasłużyła na awans od półfinału, a Barcelona pokaże im jak się powinno grać w piłkę...

Roberto Di Matteo nie zamierzał się przejmować klasą zespołu - nakazał swoim podopiecznym grać podobną piłkę w starciu z Barceloną. Jak się okazało - to była najlepsza taktyka na "Dumę Katalonii". "The Blues" pozwolili rozgrywać piłkę zawodnikom z Hiszpanii, ale tylko do swojego pola karnego - zarówno w pierwszym jak i drugim meczu - w obrońcę zamieniał się nawet Didier Drogba. Cztery strzały na bramkę, jeden celny i zwycięstwo u siebie 1-0, dały poważną zaliczkę zawodnikom Roberto Di Mateo przed rewanżem. Pomimo korzystnego wyniku Guardiola był pewien, że jego zespół zagra w finale, a początek meczu tylko na to wskazywał  - zawzięte ataki Barcy przyniosły dwie bramki i gdy wydawało się, że już nie ma nadziei dla Anglików, (zwłaszcza po beznadziejnym i głupim zachowaniu legendy "The Blues" Johna Terry'ego, po którym kapitan dostał czerwoną kartkę), niezawodny Ramires strzelił piękną bramkę a'la Lionel Messi - oczywiście po udanym kontrataku. Wynik 2-1 dawał awans Chelsea, a Barcelona atakowała i starała się wjechać z piłką do bramki, strzelać z dystansu i wszystkiego co tylko przychodziło im na myśl, aby pojechać do Monachium. Jednak spora doza szczęścia oraz konsekwencja taktyczna przyniosła powodzenie i Hiszpanów dobił Hiszpan - Fernando Torres. I tak oto Chelsea trafiła do finału - bez żadnych argumentów za awansem i wbrew wszystkim krytykom. A w wersji skróconej wyglądało to tak:




Sposób Bayernu: skrzydła i Gomez


Bayern Monachium to drużyna wiecznie głodna sukcesów. Presja w tym klubie porównywalna jest do tej Realu czy Barcelony. Bayern skazany jest na zwycięstwa i tylko zwycięstwa. Niestety dla Bawarczyków boiska niemieckie zostały zdominowane przez Borussie Dortmund z Polakami w składzie. Pomimo wręcz idealnego sezonu nie udało im się pokonać Borussi ani w Bundeslidze ani w finale Pucharu Niemiec. Ciekawy i jednocześnie specyficzny jest fakt,że mimo tych niepowodzeń Franz Beckenbauer nadal uważa, że to Bayern jest najlepszą drużyną w Niemczech. Jedno trzeba przyznać- Bayern  bije na głowę (na razie) Borussie na arenie miedzynarodowej.


Droga Bayernu do finału była wyjątkowo dluga dla piłkarzy z Monachium, bowiem z powodudość niskiego miejsca osiągniętego w Bundeslidze w sezonie 2010/2011 musieli przechodzić przez eliminacje. Jednak FC Zurich nie był przeciwnikiem na poziomie Monachijczyków. Niemcy pokonali w dwumeczu zespół ze Szwajcarii 3-0 i trafili do Grupy A z Napoli, Manchesterem City i słabiutko spisującym się w tym sezonie Villareal. Pomimo słabej formy Hiszpanów w tym roku, spoglądając na tę grupę nasuwało się na myśl stwierdzenie, że jest to grupa śmierci. Bayern stanął na wysokości zadania i zajął pierwsze miejsce w tak trudnej grupie, po bardzo dobrej grze, zwłaszcza w ofensywie. Bayern grał widowiskowo i przyjemnie dla oka, a takie gwiazdy jak Ribery czy Robben napędzali akcje Bawarczyków, które z powodzeniem wykańczał (bardzo skuteczny w tym sezonie) Mario Gomez. Bayern przegrał tylko jedno, ostatnie spotkanie na wyjeździe z Manchesterem City, lecz moim zdaniem tylko dlatego, gdyż najzwyczajniej nie musiał go wygrywać - miał już awans w kieszeni. Tym samym Niemcy jak burza przeszli przez fazę grupową i wszystkie znaki na ziemi i niebie mówiły, że z łatwością rozstrzygną spotkanie z Bazyleą w 1/8 finału na swoją korzyść.


O dziwo, tak się nie stało. W pierwszym meczu  FC Basel (które już w fazie grupowej nieźle namieszało wyrzucając Man U do Ligi Europejskiej) pokonało na własnym stadionie Bayern 1-0. Gdy wydawało się już, że Szwajcarzy mają szansę wyeliminować monachijskiego potentata z rywalizacji o najważniejsze, europejskie trofeum, Bayern dał pokaz swojej siły. Bawarczycy strzelili aż 7! (słownie: siedem) bramek, a aż  cztery wbił Mario Gomez, który w tej edycji Champions League strzelił ich aż 12. Kolejnym krokiem na drodze do finału była Marsylia, która dość niespodziewanie pokonała bardzo słaby w tym sezonie Inter Mediolan. Francuzi w lidze nie grali sobie zbyt dobrze, a dobre mecze przeplatali słabymi - jednak ich styl zazwyczaj dawał wiele do życzenia. Kiepski styl pokazali także w spotkaniu z Bayernem, który dość pewnie   ograł ich w dwumeczu 4-0. Jednak prawdziwy sprawdzian czekał podopiecznych Heynckesa dopiero w półfinale, bowiem mieli oni się zmierzyć z wicemistrzem Hiszpanii - Realem Madryt.


Przed dwumeczem z "Galacticos" eksperci byli zgodni - Bayern ma świetnych zawodników, ale nie da rady postawić się geniuszowi Mourinho i jego "drogim" zawodnikom. Z powodu ofensywnego nastawienia Bayernu w pierwszym i drugim meczu udało się szczęśliwie awansować, a półfinał z pewnością dzięki swojej dramaturgii przejdzie do historii. Na Allianz Arena Bayern w 90. minucie strzelił zwycięskiego gola, który wg mnie był kluczowy dla całej rywalizacji. Real bowiem miał strzeloną bramkę na wyjeździe przez Mesuta Ozila i bardzo dobrą sytuację wyjściową do następnego spotkania. Hiszpanom zabrakło koncentracji i Philipp Lahm po świetnej akcji podał do Gomeza a ten z najbliższej odległości skierował futbolówkę do siatki. Rewanż rozgrywany na Santiago Bernabeu, był spotkaniem prowadzonym pod dyktando piłkarzy ze stolicy Hiszpanii. Bardzo szybko strzelone dwa gole przez Cristiano Ronaldo, dały chyba jednak za dużo pewności siebie "Galaktycznym" i to doprowadziło do strzelenia bramki (co prawda z rzutu karnego) przez Arjena Robbena. Wynik utrzymał się do końca regulaminowego czasu gry, a także dogrywki. O tym, kto ma awansować do finału decydowały rzuty karne. Pierwszoplanowe role zagrali: świetny Neuer oraz strzelający karne Schweinsteiger, a zwłaszcza Sergio Ramos, który trafił piłką blisko korony stadionu w Madrycie. W tym dwumeczu było naprawdę mnóstwo emocji, przez bramkę w ostatniej minucie pierwszego meczu aż po zmianę sytuacji w karnych w stolicy Hiszpanii. Marzenie Beckenbauera się już po części spełniło - Bayern zagrał w finale na własnym stadionie...



Czas na finał


Nastroje przed finałem w obu ekipach były bardzo bojowe. Obie drużyny były bardzo zmotywowane niepowodzeniami tego sezonu, a zwycięstwo w Lidze Mistrzów odkupiłoby grzechy odpowiednio Chelsea z rozgrywek ligowych i Bayernu po porażkach z Borussią Dortmund. Jednym zdaniem: ostatnia szansa jednych i drugich na uratowanie tego sezonu. 


Trzeba też podkreślić braki kadrowe w obu drużynach, które miały wpłynąć zdecydowanie na obraz meczu, czyli wspomnianego wcześniej Johna Terry'ego (czerwona kartka w meczu z Barceloną), Bronislava Ivanovicia, Raula Meirelesa oraz wybieganego Ramiresa (wszyscy pauzować musieli za kartki). W Bayernie podziurawiła się jedynie obrona przez brak podstawowego obrońcy Holgera Badstubera oraz najczęściej faulującego zawdonika tej edycji LM - Luisa Gustavo.


Chelsea co prawda zdobyła jedno trofeum w tym sezonie (zdobyła Puchar Anglii), ale nie dawało ono przepustki do Ligi Mistrzów. Z powodu słabej postawy w Premier League, dla "The Blues" zwycięstwo w finale było jedynym sposobem na wystąpienie w kolejnej edycji Champions League (odbierając tym samym miejsce czwartemu w tabeli Tottenhamowi). Bayern z kolei nie wygrał w tym sezonie nic, a miał szansę zarówno na mistrzostwo Niemiec i krajowy Puchar. Jednak zwycięstwo w Lidze Mistrzów na własnym stadionie na pewno osłodziłoby gorycz porażek na krajowym podwórku.


Jednak zarówno Chelsea jak i Bayern zapewnili mnóstwo dramaturgii kibicom na arenie międzynarodowej, a sam finał był esencją wszystkich emocji łączonych z Ligą Mistrzów w tym sezonie. Zderzyły się dwa sposoby na dojście do finału Ligi Mistrzów: defensywa połączona z kontratakiem i skutecznością (czyli Chelsea ) oraz finezyjna i ofensywna gra (Bayern). Od początku było widać wyraźną przewagę w konstruowaniu akcji w ekipie z Niemiec. Gospodarze raz po raz zagrażali bramce Petra Cecha, oddając łącznie w całym meczu ponad 20 strzałów! Ale w fantastycznej formie w tym sezonie LM znajdował się Petr Cech, dzięki któremu Chelsea zdobyła upragnione trofeum. Ale po kolei...


Pierwsza połowa to zdecydowana, wręcz miażdżąca przewaga Bayernu. Widać było, że piłkarze dają z siebie wszystko na własnym stadionie i przed własnymi kibicami. Chelsea trzymała się dzielnie w defensywie, pomimo naporu Bawarczyków. Wielokrotnie z opresji ratował Anglików czeski bramkarz, jak chociażby w 21. minucie, kiedy wybronił strzał Robbena. Pierwszy groźny strzał na bramkę Manuela Neuera oddał w 37. minucie Salomon Kalou, ale niemiecki bramkarz pewnie wybronił uderzenie. W 42. minucie kapitalną okazję zmarnował niezawodny jak do tej pory Mario Gomez, który świetnie zwiódł Cahilla, ale oddał bardzo zły strzał. 


Druga połowa przyniosła bardziej ofensywną grę z obu stron. Chelsea trochę rozluźniła szyki i starała się częściej atakować. W 56. minucie padł jednak gol dla Bayernu, ale niestety dla nich sędzia odgwizdał (słusznego) spalonego. Z minuty na minutę czuć było coraz większą przewagę bayernu a w 63 minucie kolejny raz musiał interweniować Petr Cech. Regularne ataki i gra do przodu przyniosły w końcu efekt w postaci bramki - w 82. minucie po świetnym dośrodkowaniu z lewej strony Thomas Muller strzelił kapitalnie głową po koźle i bez szans był bramkarz londyńskiego teamu. Kiedy wydawało się, że "The Blues" są na straconej pozycji, z rzutu rożnego głową kapitalnie uderzył Didier Drogba, po dośrodkowaniu Maty - a to oznaczało dogrywkę.


Już praktycznie na samym początku w polu karnym Didier Drogba w głupi sposób sfaulował Francka Ribery i do jedenastki podszedł Arjen Robben, który w tym sezonie przestrzelił już kluczowego karnego w meczu z Borussią. Nie inaczej było tym razem - Robben strzelił po ziemi, a Cech wyczuł jego intencje i zagarnął piłkę tułowiem. To była decydująca akcja całej dogrywki, która podniosła na duchu Chelsea i dała nadzieję na zwycięstwo w karnych.


Rzuty karne to kolejne, ogromne emocje. Źle zaczęła je Chelsea od złego strzału Maty i po 3 kolejkach strzałów, Bayern wygrywał 3-2. Szczęście odwróciło się, gdy Ivica Olic nie trafił do bramki.  W ostatniej serii w słupek trafił Schweinsteiger a Drogba dał upragnione zwycięstwo Romanowi Abramowiczowi. 


Poniżej przedstawiamy statystyki z tego meczu. Czy zwycięstwo Chelsea było zasłużone? Oceńcie sami...


źródło:http://pl.uefa.com 


Dlaczego wygrała Chelsea?


W ramach krótkiego podsumowania odpowiedzmy sobie na pytanie: dlaczego wygrała drużyna, która była z góry skazywana na porażkę ( i to już po pierwszym spotkaniu play-off z Napoli?). Dlaczego wygrała drużyna grająca defensywną piłkę, nastawioną jedynie na kontrataki? Dlaczego nie wygrała drużyna, która grała ofensywny futbol, którą ominęły zwolnienia w sztabie trenerskim i która grała na własnym stadionie jako gospodarz? Dlaczego w końcu wygrała drużyna, która zakończyła sezon ligowy w Anglii dopiero na 6. miejscu i grała w finale bez kilku kluczowych zawodników?


Po pierwsze nikt nigdy nie mówił, że piłka nożna jest sprawiedliwa. Konsekwencja taktyczna wprowadzona przez Roberto Di Matteo poskutkowała - twarda defensywna gra, a przede wszystkim skuteczność kontrataków zaowocowała zwycięstwami. Za ojców sukcesu podawałbym również Petra Cecha, Didiera Drogbe i nieobecnego w finale Ramiresa. Czeski bramkarz wielokrotnie ratował z opresji "The Blues" (jak chociażby w finale LM), Drogba świetnie grał zarówno w ofensywie jak i w defensywie, za to Ramires imponował zwrotnością, wytrzymałością i techniką - był najważniejszym zawodnikiem w kontrach Chelsea (po jego rajdzie padła bramka Drogby z Barceloną w Londynie, oraz on sam strzelił fantastyczną bramkę na Camp Nou).


Jednak jedna myśl nie pozwala mi przejść obojętnie obok formy Chelsea. Rozumiem efekt nowej miotły, który zazwyczaj trwa 3-4 spotkania, czasami trochę więcej. Ale nie pół sezonu! Czy zatem Roberto Di Matteo to kolejny geniusz na ławce trenerskiej? Mam wrażenie jednak, że nie, lecz nie można mu odmówić zdolności motywacyjnych oraz determinacji. Pomimo tego, że uważam, iż bez niego Chelsea nie zdobyłoby w tym sezonie nic i Włoch powinien zostać na kolejny sezon, to mam przeczucie, że to jednak w dużej mierze zasługa Andre Villasa-Boasa. Za jego czasów Chelsea grała źle, ale być może dlatego, że jeszcze nie do końca rozumiała system gry Portugalczyka. Być może dostał on jednak zbyt mało czasu na rewolucję w Chelsea i trzeba było młodego trenera z przeszłością w londyńskim klubie, żeby w sposób bardziej czytelny przekazać sens taktycznych rozwiązań Portugalczyka? A może to jednak doświadczenie włosko-angielskie dało tak dobry efekt? Na odpowiedź będziemy musieli poczekać do przyszłego sezonu....


Czy Chelsea zasłużyła na zwycięstwo?


3 komentarze: